www.grupabiegowachtmo.fora.pl

3 - 16 lipca 2010 - Wyprawa Od morza do gór!

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.grupabiegowachtmo.fora.pl Strona Główna -> Rowerowe wycieczki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 21:45, 27 Lip 2010    Temat postu: 3 - 16 lipca 2010 - Wyprawa Od morza do gór!

Po przespanej nocy składamy klocuszki tego czego dokonały nasze nogi 4 koła i 4 pedały przez te 14 dni... wolno buduje całość sprawozdania z wyprawy.

Etapy Podróży

dzień 1

[link widoczny dla zalogowanych]

dzień 2

[link widoczny dla zalogowanych]

dzien 3
[link widoczny dla zalogowanych]

dzien 4
[link widoczny dla zalogowanych]

dzien 5
[link widoczny dla zalogowanych]

dzien 6
[link widoczny dla zalogowanych]

dzien 7
[link widoczny dla zalogowanych]

dzień 8
[link widoczny dla zalogowanych]

dzień 10 cz1
[link widoczny dla zalogowanych]

dzień 10 cz 2
[link widoczny dla zalogowanych]

dzień 11
[link widoczny dla zalogowanych]

dzień 12
[link widoczny dla zalogowanych]

powrót 13
[link widoczny dla zalogowanych]



czała trasa wyprawy (bez odcinków po Górach Stołowych i okolicach Radkowa oraz bez trasy na Kłodzko)

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 21:59, 27 Lip 2010    Temat postu:

Po ciężkich trudach końca roku akademickiego nadszedł wreszcie czas na odpoczynek. Pomysł na nasz wakacyjny wyjazd nie był długoterminowo planowany, można wręcz powiedzieć, że końcowy kształt wyjazdu narodził się niecały miesiąc przed startem. Ileż to było wcześniejszych zamysłów. Tym razem Grupa LSTR w dwuosobowym składzie postawiła sobie za cel połączenie w jednej wyprawie, dwóch totalnie skrajnych krajobrazów rowerowych. Zdecydowaliśmy się dojechać z Helu aż w Sudety.

Zanim doszło do samego wyjazdu trzeba było podszlifować wytrzymałość ,zrobić zakupy i im bliżej wyjazdu tym więcej było do pozałatwiania. Jeszcze 5 dni przed wyprawą ostro trenowaliśmy, jeździliśmy codziennie ponad 30km a z każdym dniem w nogach czuć było poprawę i wzrastające siły. Serducha rwały się do wyjazdu a Agnieszka nieomal każdego dnia entuzjastycznie przypominała mi:
„Adaś zobacz jeszcze 4 dni i pojedziemy na wyprawę… jeszcze tylko 2 dni… jeszcze jeden i już jedziemy! To będzie nasza wspólna cudowna wyprawa rowerowa!”
i nie pomyliła się! Było naprawdę super! Zapraszam was do lektury i przeżycia jeszcze raz razem z nami przygód jakie nas na trasie spotkały!

[center]Od Morza do Gór – Czyli rowerowa wyprawa LSTR 2010[/center]



[b]DZIEŃ PRZYJAZDU!



Wieczór 2 lipca[/b] był dość chaotyczny. W pokoju dookoła porozkładane były ubrania garnki kuchenka i cała masa różnych rowerowych rupieci od pompki po łyżki do opon. Każdy przechodził brał coś i wkładał do sakwy aby za chwile znów coś z niej wyjąć i znów włożyć.
Około dziesiątej wieczorem, udało się nam wreszcie pozamykać większość bagażu choć i tak w głowach tłukły się myśli „czego jeszcze nie zapakowałem”.

Aby wsiąść do pociągu Słonecznego musieliśmy być na stacji 8.30. Wstawanie było dość sprawne (o dziwo) i już 7,55 stałem na podwórku u Agnieszki i nosiło mnie wokół załadowanego roweru. Tu poprawiłem tam naciągnąłem pasek… Wreszcie Nie mogąc znieść tego jak mnie nosi Aga zarządziła wyjazd na Peron! Nie czekaliśmy za długo choć wydawało się to całą wiecznością.
Słoneczny podjechał punktualnie, niestety standardowe hasło „proszę z rowerami na koniec” przypomniało nam, że to jednak Koleje Mazowieckie. W pociągu tłumy, bo w Gdyni w weekend był ostatnimi dniami Festiwalu Opener, a rowerzystów też ponad miarę. Pierwotnie wchodzimy do Wagonu na samym końcu aby w ścisku stać na schodach piętrowego, wagonu. Zapowiadało się koszmarne kilka godzin jazdy. Nasielsk przyniósł jednak poprawę i podczas postoju pociągu przeskoczylism na inny mostek gdzie było pusto i mimo naszych obładowanych maszyn zostało swobodne przejście.
Sam „słoneczny” zaskoczył nas naprawdę pozytywnie jak na podmiejski do Gdyni miał , klimatyzację, sporo miejsca i za te dwadzieścia-pare złotych jechało się naprawdę miło.

Gdynia wita nas zapachem plaży i całą masą ludzi, mrowią się tłoczą przepychają nie ustępują miejsca na chodniku mimo że na początku prowadzimy rowery. Daje się odczuć że „coś” jest w mieście. Organizatorzy spodziewali się nawet 50tysięcy ludzi na festiwalu, osobiście potwierdzamy, że mogło tyle być. Z trudem brniemy uliczkami wśród samochodów aż wreszcie docieramy do Wybrzeża, skąd odpływa tramwaj wodny na hel. Bilety kupione amy bierzemy się za objazd okolicy snujemy się tu i tam po mieście, gdzieś w gąszczu mniejszych uliczek robimy zakupy jednak niestety nie wiele da się z siodełka zobaczyć bo takie tłumy chodzą że trzeba uważać na tego kto idzie, bo co i rusz ktoś się zatrzymuje skręca wychodzi przechodzi. Postanawiamy więc wrócić na przystań i delektujemy się pierwszym słońcem nadmorskim oraz przepysznymi goframi z bita śmietaną i polewą.
„o patrz Agnieszka przypływa nasz tramwaj”
„t-to to? Adam ja się boje…”
Strach szybko jednak mija i wsiadamy na pokład. Jedyną dla nas najbardziej niezrozumiałą niedogodnością jest to że oddajemy rowery do załadunku a pan każe nam zdjąć cały bagaż i mieć go przy sobie… - a co gdybyśmy mieli 4 sakwy każdy? Ja i tak do długiej kolejki ludzi czekających na wejście, ledwo niosłem worek – 2 boczne i na kierownice … Cóż trochę to niepomyślane, ale jakoś daliśmy radę. Lokujemy się wreszcie na najwyższym pokładzie i chłonąc słonko i morską bryzę, obserwujemy rejs stateczku. Miło kołysze a ja w pewnej chwili łapię drzemkę, którą Agnieszka bezpardonowo uwiecznia na foto!

Hel wita nas mrowiem ludzi. Osobiście mnie nie zachwyca. Ot mieścina mała jakieś dwa sklepiki plaża maluśki deptak i jeden wielki bazar z balonikami i materacykami… Po małych zakupach ruszamy dalej, tego dnia jest już po osiemnastej a więc czasu wiele nie ma. Droga z Helu wiedzie nas ciekawa. Szutrowy szlak oznaczony jako rowerowy jest bardzo pagórkowaty i pełen zakrętów. Przecina kilkukrotnie małe opuszczone wąskotorowe bocznice, które sprawiają że musimy się zatrzymać, abym mógł się nimi nacieszyć. „ech ci faceci…” Odwiedzamy jeszcze tylko zapamiętaną przeze mnie minę morską, która stoi jak przed 17 laty przed sanatorium Delfin. Jako mały dzieciaczek ganiałem bez portek po okolicznej plaży, będąc na leczeniu sanatoryjnym na górne drogi oddechowe.
Mimo że mija już dobre 17 lat odkąd tam byłem, doskonale pamiętam tamtą okolicę wiele z miejsc jest mi dobrze znanych, jednak Jurata i Jastarnia są nie do poznania. Małe mieścinki z 4 domkami rozrosły się w wielkie nadmorskie kurorty, domy i hotele plaże parkingi… Jednak jedna jedyna niezapomniana plaża wciąż tam jest. Prowadzi do niej droga przez tory kolejowe a dalej betonowe płytki i lekko po piaskowej wydmie i już jesteśmy – oto pierwsze zaślubiny z morzem! Pchanie obciążonego roweru nad samą wodę, wydaje się dla spacerujących tam ludzi nieco dziwne, jednak ja nie wytrzymuje i jeszcze tego wieczoru zażywam kąpieli w słonej wodzie! Czuje się niesamowicie wracam w miejsce gdzie byłem 17 lat temu…

Tego wieczoru nocujemy w zagłębieniu w sosnowym lesie mając widok z namiotu na szumiące morze. Słońce chyli się ku zachodowi a my zmęczeni i pełni euforii na kolejne dni zasypiamy w ciszy mieszającej się z szumem fal...

DST 25km

GALERIA: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 21:59, 27 Lip 2010    Temat postu:

Dzień 1 – Żegnamy morze…

Dzień pierwszy prawdziwego pedałowania! O ile poprzedni wydawał się zaledwie nieśmiałym wstępem, ten zdecydowanie zaliczamy do rowerowego i typowo wyprawowego. Pobudka poranna w granicach 6.30. Wypoczęci a słońce już nas przez namiocik przygrzewa. Pakowanie i hej na plaże aby się umyć. Niestety zapominamy, że wydmy są chronione i dostajemy repremende od mieszkańca okolic… W końcu jednak udaje się zarówno umyć garnki po wieczornej kolacji, a także w pełni zażyć kąpieli. Tego dnia i Agnieszka wita się z wodą. Oboje pluskamy się a ja bawię się na falach, które tego poranka dość znacznie bija o brzeg…
Niestety nie dane nam jest długo się pluskać, czekają na nas Sudety a urlop z każdym dniem się kurczy. Kierujemy się więc dalej na zachód. Przez cały półwysep helski, wiedzie rowerowa ścieżka. Nie zakłuca więc nam nic ruchu i możemy spokojnie pokonywać odcinki. Co dobre szybko się kończy i witamy Władysławowo. Tu nawet nie zatrzymujemy się specjalnie na jakiś większy postój, powód? Nie ma gdzie. Ludzie ludziska, dzieci stragany lody gofry masa baloników delfinów rękawków… Jeden wielki zgiełk i gwar. Kierujemy się czym prędzej w kierunku Karwi. Tam nie jest lepiej droga ma 5km wiedzie za miastem w okolicznych lasach a po lewej i prawej stronie stoją zaparkowane auta… nawet nie ma jak się minąć a nie mówię już choćby o zjechaniu na pobocze. Pobocze? To nie pobocze to nieustający parking – gdzie staniesz tam jest parking!
Wreszcie w Jastrzębiej górze trochę odpoczynku. Obserwujemy jeden z bardziej znanych klifów nad morzem. W dole są już kolorowe ręczniki i cała pstrokata masa plażowiczów. Z góry wydaję się jakby plaża z żółtej zmieniła kolor na Różową…
Opuszczamy Wybrzeże i zaczynamy kierować się na południowy zachód. Po drodze odwiedzamy Żarnowiec i obszar niedokończonej (o ile wogle zaczętej) elektrowni atomowej. Tuż obok widać elektrownie Szczytowo pompową. Dwa zbiorniki jeden na górze a drugi na dole. W dzień woda pompowana jest ku górnemu zbiornikowi, po południu kiedy zapotrzebowanie na energię rośnie, woda zrzucana jest w dół do turbin które produkują prąd dla okolicznych miejscowości.
Upał sięga zenitu więc robimy przerwę w jeziorku Żarnowieckim na obiadek i kąpiel. Kiedy troszkę schłodzeni udajemy się dalej, czeka nas wielki podjazd. Zbiornik górny jest naprawdę wysoko a Dębe, to wydaje się płaska górka…
Za Żranowcem trafiamy do Łęczycy skąd po instrukcjach Pewnego pana, kierujemy się do Lęborka. Droga szutrowa wzdłuż rzeczki ale bardzo malownicza i urozmaicona pagórkami. Lębork jakoś tak witamy bez entuzjazmu, nie wiele zwiedzamy, bo i dzień ku końcowi się ma a my złapaliśmy rytm jazdy. Nocleg tym razem znajdujemy u leśnika. Domek niewielki koło lasu raczej normalny murowany. Tu poraz pierwszy postanawiamy nocować na terenie prywatnych działek za zgodą mieszkańców. Efekt jest ciekawy i tradycje kontynuujemy przez kolejne dni. Zmęczeni słońcem i pierwszym ponad 120km dystansem – kładziemy się spać.

DST 124km

Galeria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:00, 27 Lip 2010    Temat postu:

Dzień 2 - Tranzytem przez puszcze i pojezierza...

Poranek był dość żwawy jak na porę o której wstaliśmy. Jest przed ósma kiedy się już pakujemy, słonko grzeje już znacznie a my po ósemj kilka minut jesteśmy w trasie. Jedziemy na południowy zachód i mimo, że jest to jeszcze obszar wybrzeża, zaskakuje nas ilość pagórków jakie musimy pokonywać. W Bytowie odwiedzamy zamek. Na dziedzińcu jest przyjemnie chłodno a grube mury jeszcze nie nagrzały się od słońca a jednocześnie dawały sporo cienia. Siedzimy więc ładnych kilkanaście minut chłodząc się o wielkie kamienie w ścianach. Nie dało się uniknąć dalszej wycieczki i ruszamy leniwie dalej. Jednak ledwie wyjechaliśmy z miasta, zaczyna nas palić… To już nie jest słońce, to żar nad głową i pod kołami!
Od góry piecze od dołu grzeje. Droga staje się lepka a koła oklejają się smoła i wszystkim czym się da. Zwariować można z upału i łomoczących z pod kół o błotnik kamyczków. Im dalej, tym gorzej. W końcu mamy tak dość że szukamy jeziorka aby się schłodzić. Gdy je znajdujemy wreszcie, nie zachęca kolorem wody do kąpieli, ale nogi moczymy i gotujemy pyszny obiadek! Tego dnia była Zupka serowa z makaronikiem. Po obiadku, kiedy odpoczywamy, jacyś szemrani rybacy przychodzą aby zarzucić sieci i zostawiają koło nas na brzegu psa, który nadzwyczaj inteligentny jest i posłuszny, ale wygląda właścicieli z utęsknieniem. Agnieszka nie przepada za zwierzakami, u niej psy i koty latają po podwórku. Nasz kudłaty kolega jednak wyraźnie zadowolony, że na brzegu nie został sam, zaczepia zarówno mnie jak i Agusię. Biega macha ogonem i zagląda do każdego zakamarka a najbardziej interesują go nasze świeżo zużyte garnki z resztkami makaronu. Agnieszka nie daje mu się jednak zbliżyć i podczas jego kolejnej próby powąchania choćby łyżek, czy naszych misek nie wytrzymuje i podnosi na niego głos!

Poszedł! Idź tam do Adama ale już!”

Ku naszemu zaskoczeniu pies najpierw posłusznie wysłuchuje komendy z lekko skulonymi uszami a potem posłusznie, jakby rozumiał każde słowo, maszeruje i kładzie się obok mnie i jeszcze lekko nieufnie patrzy na Agnieszkę, pakującą jakieś rzeczy do sakw.
Kiedy wracają na brzeg jego panowie podnosi roszczeniowy krzyk i jak to pies „kłuci się” że go nie zabrali na łódkę a jednocześnie przesłodko merda ogonem!!

Końcówka to tzw. „tranzyt”, czyli ciśniemy ile możemy aby dokończyć dzień.Po kąpieli droga którą się poruszamy, skręca nieco na południowy zachód. Wiatr wiejący od rana z północy przybiera na sile a my wykorzystujemy to i przez godzinę nadrabiamy ponad25km. Z wiatrem lecimy jak nakręceni, z liczników nie schodzą wysokie nominały prędkości a jedzie się jak marzenie! Po południu słońce już niżej i jakoś daje się jechać. Jeśli jednak miałbym wybierać to zmniejszyłbym to grzanie jeszcze o dobre 8 stopni bo po 18ej na trasie wciąż było powyżej 32 kresek!

Dobija dwudziesta a my zaczynamy się rozglądać za noclegiem. Jedziemy bocznymi wiejskimi asfaltami i rozglądamy się podziwiając przedziwną konstrukcję bardzo wąskiej, nieomalże jednokierunkowej drogi asfaltowej. Drzewa w skrajni rosną szeroko i tworzą ładny korytarz, sama droga jednak jest położoną tylko po lewej stronie. Wygląda to dość komicznie, jakby ktoś budując ulice kilkadziesiąt lat temu, zapomniał wylać asfaltu na drugi – prawy – pas. Podczas leniwych wieczornych poszukiwań z bocznej szutrówki wyjeżdża pan rowerem. Jest wyraźnie zaskoczony że o tej porze ktoś jeszcze jedzie tą ulicą i tak się na nas przygląda, że nieomal ląduje w rowie.
„ojoj” mówi tylko i chwiejnie podpiera się podchmieloną nogą. Oboje z Agnieszką mijamy go a ja krzycze mu wesoło „dzień dobry” i unosząc rękę pozdrawiam podpitego jegomościa! Dobry kilometr jedziemy jeszcze dusząc się ze śmiechu…

Finisz poszukiwań jest w miejscowości Żółtnica na obszarze warsztatu samochodowego. Właściciel udostępnia nam zielony trawniczek za swoją posesją. Jest bardzo sympatyczny i ma fajne psy. Największy bernardyn sięga mi ponad biodra i ciągle przymusza nas do głaskania a robi to naprawdę przekonywująco! Prowadząc rower jedną ręką, jestem z drugiej strony pchany przez wielki łeb psa który się łasi. Utrzymanie równowagi staje się nie lada wyzwaniem!

Dzień kończy się pięknym zachodem słońca a sen przychodzi szybko.

DST: 126,73km

Geleria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:01, 27 Lip 2010    Temat postu:

Dzień 3 – Deszcz i mocno deszczowe wygłupy!

… „Adam! Obudź się… słyszysz Pada!….”
Był wczesny poranek chyba przez 6 i to sporo, na namiot a w zasadzie na samą moskitierę spadać zaczęły pierwsze krople deszczu. Szybko naciągnąłem na namiot powłoke nieprzemakalną. Nigdy wczesniej nie przypinaliśmy jej z Radkiem kiedy padało w Szwecji, więc i tu postanowiłem tylko luzem położyć ja na namiot. Ledwie wróciłem do śpiworu a nad głowami zaczęło grzmieć i deszcz się wzmógł. Im mocniej padało, tym w namiocie było bardziej wilgotno. Tropik przylegał do Moskitiery i troszke wilgoć się przesączała. Powodzi nie było, ale w pewnym momencie nawet z góry zaczęła lecieć taka jakby mgiełka wody. Kiedy około 40 minut później wyszedłem aby naciągnąć namiot, zdałem sobie sprawę, że jest kiepsko. Nad głową mieliśmy szare niebo a dookoła rozciągała się chmura deszczowa. Drugim problemem było to, że nie było śledzi aby naciągnąć przeciwdeszczową powłokę. Szybka i wprawna ręka Księgowego się przydała! Niczym mag-giver rozpiąłem płachtę używając do naciągnięcia sosenek i leżących rowerów. Gdy kolejny opad przyszedł, ja byłem już w namiocie a sytuacja była opanowana.

Dzień dłużył się niesamowicie w 2m kwadratowych nie było co robić. Roznosiła nas energia bo to dopero 3 dzien wyprawy a my utknęliśmy. Około 11 przyszedł właściciel z Wielkim ogrodowym parasolem do nas i zaprosił nas na Kawę do biura zakładu. Poszliśmy więc, napiliśmy się ciepłego i odżyliśmy troszkę! Pogoda była nijaka niby tak przelotnie kropiło ale już nie padało mocno. Postanowiliśmy wybrać się na zakupy do Żółtnicy – było to jakiś kilometr od naszej „kwatery”. Zakupy poszły sprawnie ale i na niebie się poprawiło. Przestało całkiem padać. Wybraliśmy więc drogę powrotną do namiotu nieco dookoła i poszliśmy dalej a wracaliśmy przez pola pełne zbóż i pięknych chabrów.

Po obiadku jaki sobie ugotowaliśmy w namiocie było nam błogo i leniwie, deszczu ani śladu a z za wielkich szarych chmurek widać było gdzieniegdzie już niebo. Godzina była 16 i zachęceni wcześniejszymi opisami właściciela, postanowiliśmy nie zostawić tego dnia totalnie bez roweru. „Jedziemy do Szczecinka!”
I pojechaliśmy! Było to niecałe 14 km od Żółtnicy więc o rzut pedałem. Droga była pod wiatr, niestety ale co tam. Przed wjazdem do miasta powstał wielki akład produkujący płyty wiórowe. Odciął dojazd do miasta. Dojazd jest choć śmiesznie dookoła. Trzeba objechać firmę asfaltówką dookoła. Bo jadąc główną w pewnym momencie znika w bramie zakładu.

Miasteczko Szczecinek, małe niepozorne ale miało fajny deptak z namalowaną na żółto ścieżka rowerową. Przez cały deptak ciągnie się dwukierunkowa ścieka dla rowerów. Jest to swoiście dziwne rozwiązanie, bo zazwyczaj miasta niemile widzą rowerzystów na takich bulwarach dopuszczając ewentualnie prowadzenie roweru lub udając że rowerzystów nie ma. Ale tu rowery są i jeżdża! Taka mała Holandia! Ludzie wiedzą że mogą łazić po deptaku ale rower ma swoje miejsce tam także. Szkoda tylko że owa ścieżka wiedzie przy samych ławeczkach na bulwarze, bo ludzie musieli by przeskoczyć aby iść dalej po odpoczynku a tak troszkę się plączą.
W Szczecinku jest także jezioro. Duże i bardzo malownicze, na jego tafli zamontowane są mieszadła do wody. Zakład przemysłowy zanieczyścił jezioro i zaczęło troszkę umierać. Ryby ginęły z powodu braku tlenu. Niemiecki artysta zaprojektował więc, poruszane wiatrem, ciekawe wodne rzeźby mieszające wodę z głębi jeziora i dotleniające ją. Takie jakby wiatro – pompki do akwarium

Po symbolicznych lodach (symbolicznych bo zazwyczaj lody mają na celu chłodzenie a tu nie było tak ciepło) wracamy do namiotu. Droga z wiatrem i ponad 32km/h wpadamy jak burza w niecałe 30 minutek do swojego małego igloo.
Właściciel i jego żona bardzo zainteresowani wrażeniami wciągają nas w rozmowę, która ja (jako główny gaduła) nieźle przeciągam i z przechadzki na trasie brama-namiot wychodzi dobre 30-40 minut gadania! Dowiaduje się o histori firmy i o tym jak kryzys dotknął okolicę. Właściciel opowiada o zmianach włądzy w okolicznych samorządach i o walce z wielką firmą koło szczecinka (tą od płyt Wiórowych)
Wracam do namiotu wygadany i zmęczony! Ta noc mimo odejścia deszczowego frontu była naprawdę zimna. Śpiwór był zapięty po same uszy a moja marznąca kruszynka nareszcie dowiedziała się że i jej facet także potrafi zmarznąć w nocy!


DST 31,00km

Galeria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:02, 27 Lip 2010    Temat postu:

Dzień 4 - Bardzo oporne Borne Sulinowo

Startujemy z warsztatu w kierunku Omulna. Wieje silny wiatr i za nic nie możemy z nim dojść do porozumienia. Raz w lewo raz w prawo raz środkiem. Jednym słowem wozi nas na wszystkie strony a na liczniku 12-15km/h. W planie jest Borne Sulinowo a wiec zmuszeni jesteśmy wjechać na trasę numer 11. Biegnie ona ze Szczecinka a to oznacza tylko jedno! Cała masa tirów! No i faktycznie jest co najmniej źle. Droga ma koleiny takie jak w Warszawie krawężniki. Nie poddajemy się jednak bo potrzebujemy przejechać nią tylko kilka kilometrów. W miejscowości Lotyń ma być rozjazd. Jednak jako że jest wcześnie a pakowaliśmy się szybko nie było wiele czasu na śniadanie. Wstępujemy w małym barze na jajeczniczkę i herbatkę. Agnieszka zamawia sobie kawę, pewnie dlatego że dodają mleczko w takim fajnym dzbanuszku i chciała poczuć się jak w domku dla lalek.

Po przerwie na śniadanie skręcamy w Otyniu na miejscowość Wilcze Laski. Nareszcie nic nie trąbi nie szumi i nie warczy. Cisza spokój a samochody sporadycznie przemieszczają się obok nas. Tuz za wilczymi Laskami wybieramy trasę „skrót” Wszystko wydaje się w porządku, nawet szuterek jakim jedziemy, strasznie nam się podoba. Wiedzie przez las w cieniu a czasem przez lekko zacienione pola pod laskiem. Im dłużej jedziemy tym bardziej mi się coś nie zgadza. Kiedy udaje się nam znaleźć Jeziorko jako punkt czerpania wody, wydaje się że już nie błądzimy. Nic z tych rzeczy jadąc dalej trafiamy na stary zapomniany asfalt. Za nic nie podejrzewałbym go o to że jest TYM asfaltem zaznaczonym na naszej mapie. Jedziemy nim a w końcu skręcamy z niego. Wreszcie musze przyznać się… Zgubiliśmy się!
Pan w samochodzie pojawia się znikąd w środku pola/lasu i on instruuje nas jak dojechać i gdzie. Okazuje się że dotarliśmy tam gdzie chcieliśmy i to dokładnie tam! Po kilku poprawkach nawigacyjnych dojechaliśmy do miejsca odpoczynku w okolicach wrzosowisk przy Bornym Sulinowie!

No to mamy mapkę, mamy wrzosowiska – czas poszukać słynnego opuszczonego miasta! Ma doprowadzić nas tam żółty szlak. Cóż, no to do dzieła! Szuter piach szuter szuterek… piach piach piach ŁUP! I pierwsza gleba tego dnia. Accent miał dość i mnie zsadził! Zaryłem w głęboki piasek nie tylko kołem, ale i nosem. Jedziemy dalej i ku naszemu zaskoczeniu znów okazuje się że zabłądziliśmy. Czas wrócić się, tym razem wybieramy asfalt. Mamy trudne chwile na siodełku. Upał daje z siebie wszystko a my błądzimy. Po lekkim posiłku pod sklepem ruszamy dalej poinstruowani przez sklepikarkę
Kołomino opuszczone miasto – będzie dobrze oznaczone
Owszem „było”… Kołomino 2,5km w Lewo, no to hop. Znów szuter. Nie dajemy za wygraną. Widzę samochód jadący szutrem podążamy wiec zanim. Wreszcie Agnieszka zwraca uwagę ze 3km już minęło i nic… Łapie rowerzystów gdzieś wypatrzonych w oddali i oni informują nam że po raz kolejny się zgubiliśmy i że trzeba się wracać. Zrezygnowani i na skraju upalnej histerii wracamy się i poinstruowani przez nich wreszcie skręcamy w odpowiednio NIE OZNACZONĄ NICZYM drogę w prawo!

Kołomino, opuszczone miasto proradzieckich wojsk. Bloki szkieletowy, jedna wielka ruina, ale klimacik ma taki że aż mi Serducha wali z podniecenia! Jest super. Szkielety budynków z płyty bez okien drzwi pełno zapomnianych mieszkań, uliczki zarośnięte a wszystko wygląda tak jak u mnie na osiedlach, jakbym widział świat po jakimś Armagedonie…

Opuszczamy Kołomino i kierujemy się na właściwe Borne Sulinowo. Nie dajemy jednak rady zrobić tego na raz i wcześniej zajeżdżamy nad małą tamę na rzeczce. Upał jest nie do zniesienia i decydujemy się wykąpać. Zaledwie zdołaliśmy się zanurzyć nad tame wparowała wycieczka z jakiejś kolonii. Dzieciaczki po 12-14 lat z nauczycielka i wychowawcą. Oglądają tamę i z co najmniej średnim zainteresowaniem słuchają jakichś opowieści o historii. Największym zainteresowaniem cieszy się woda! I to że my się kąpiemy.
…w 19…. Roku był tu…”
„ psze panią, możemy się wykąpać?...”
„ stacjonowały tam wojska…
„ … tylko na chwilkę możemy???? Oni się kąpią ciepła woda jest!”

Nauczycielka raczej zrezygnowała. Pozwoliła na kąpiel, jednak była wyraźnie niepocieszona tym że musiała przerwać swoje mądrości.

Czy te rowery musza tak tu leżeć na środku? Proszę to przenieść bo przejścia nie ma!”
Dla pełnej ścisłości – maszyny leżały boczkiem koło ścieżki z tamy z dala. Bez kłopotu można było przejść, ponadto jak przyszliśmy było po 18ej i nikogo nie było tam! Ale cóż władza zawsze musi zostać władzą!
Borne witamy późnym popołudniem, jesteśmy bardzo opóźnieni i raczej zrezygnowani – nie ciśniemy już mocno wiemy że na mapie nie przesunęliśmy się wiele na zachód i mimo zbliżającej się dniówki (100km) nie ma „och-ów i ach-ów”. Samo miasto nie zachwyca zresztą, koło monopolowego stoi grupa wyrostków i krzyczą cos do jakiegoś gościa na rowerze. Ogólnie miasto to głównie bloki i osiedla… Wydaje się jakby Kołomino miało być kolejnym miastem podobnym do Bornego. Tyle, że tam zaczęli od bloków.

Jedzie się miło bo dzień po deszczu jeszcze tak nie pali, ku naszemu zaskoczeniu witamy Czaplinek, gdzie znajdujemy nocleg na polu namiotowym. Był to ciężki nocleg. Dookoła pełno ludzi a za ogrodzeniem pola, jest jezioro gdzie na ławkach zbierała się lokalna młodzież. Jakieś 30 metrów od nas była przyczepa kempingowa Niemców a tego wieczoru był mecz Niemcy Hiszpania. Ile to było krzyków i wrzasków, wszystko trwało do pierwszej ( i ostatniej) bramki Hiszpanów.
Kolacja z 7 kromek chleba i spać! Dzień trudny i terenowy a my padamy jak susły w głęboki sen!

DST 118,16km

Galeria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:02, 27 Lip 2010    Temat postu:

Dzień 5 – Militarne Zabłądzenie.

Poranek zakrawał po 5 dniach już u nas o mechanikę. Śniadanie – Pakowanie siebie i namiotu. Niemcy nie świętowali nocą więc przespaliśmy ja całą.
Ruszamy jednak dość późno bo chyba aż po 9ej. Widocznie poprzednie błądzenie dało nam się we znaki. Ruszamy więc i od rana zaczynamy tranzytem! Kierunek Drawsko! Na tablicy mijanej przy drodze mignęło mi, że jeszcze 95km do naszego celu. Jakie było moje zaskoczenie kiedy po 15km pojawił się napis „Drawsko Pomorskie”. Widocznie nie przyjrzałem się dokładnie wcześniej i śmialiśmy się z Agnieszką że pobiliśmy rekord i do 11 zrobiliśmy ponad 95km. Miasto zwiedzamy na siodełku a moja rowerzystka puszkuje materaca dla siebie, bo biedna nie wysypia się bez karimaty. W końcu zdobywamy także materacyk! Podczas kiedy Aga kupije „łózko” ja podziwiam wystawę skleu Media Export gdzie poza telewizorami stoją także rowery, i skutery a także chyba jeden motor!
Upał nie daje nam czasu nawet na wyjazd z metropolii, jest zaledwie 11 a w powietrzu czuć żar… Uciekamy więc z centrum i jedziemy do jeziorka i miejskiej plaży w okolicy Drawska. Wiedzie tam 13% zjazd w dół. Stojąc na pedałach i zaciskając hamulce, ma się wrażenie jakby jechało się tylko na przednim kole. Owym zjazdem maszeruje wraz z nami rodzina kaczuszek.

Kąpiel nie ma końca! Woda ciepła ale i tak daje spora ulgę. Krem 50 na plecach i nurkowanie. Tradycja jeziorna zachowana! Nasz tzw RESET w wodzie to był najmilszy punkt programu podczas takich południowych upałów.
Po wodowaniu, czas przyszedł na obiadowanie. Niestety ku naszemu niepocieszeni okazuje się że zapomnieliśmy zakupić wody do gotowania. Ratują nas z opresji dziewczyny leżące gdzieś na kocyku obok. Wyraźnie zainteresowane tym że będziemy gotować, oferują nam butelkę wody lecz - gazowanej.
A co tam! Gaz ucieknie… i tak oto tego dnia jemy serową na wodzie gazowanej. Śmiejemy się że woda już w butelce wrzy z upału i tak gazuje.

Po obiadku leniwie zbieramy się do odjazdu. Aby jednak wydostać się z nad jeziorka mamy do pokonania 13% pojazdu z pełnym bagażem. Serock i tamtejszy wyjazd z nad molo wydaję się pestką w porównaniu z tym czymś.
Wolno bo wolno, jednak udaje się nam i pokonujemy „smoka”.
Dalej trasa prowadzi przez małe wioski a my postanawiamy do Kalisza Pomorskiego nie jechać główną i odbijamy na wioski, podczas zakupów w jednym z wiejskich sklepów przed nami parkuje niebieski volkswagen taki dostawczy jakby. W sklepie okazuje się ze jednym z jego pasażerów jest Kris – Hollender. Ja tego dnia mam na sobie ostro pomarańczową bluzkę a w mundialu zbliżał się mecz Holnadii. Kiedy w drzwiach mijam się z lekko ciemnoskórym mężczyzną ten zagaduje do mnie przyjaźnie i przepuszcza mnie w drzwiach.
„ Oh You first! Nice t-shirt!”
“thanks”
“Are you from Holland?”
“ no, I am from Poland”
“but You like Holland? I am from Holland. I am Kris! “
Wesoła postać ściska mi dłoń z uśmiechem. Kiedy my jeszcze jemy lody oni odjeżdżają a Kris z oddali krzyczy do mnie
„See sou later! Have nice day!”
Przygoda fajna I ciekawa, jednocześnie pokazująca jak różna jest mentalność ludzi zagranicą I jak bardzo przyjaźni są do siebie nawet tu w naszym kraju. My ruszamy po przerwie dalej. Na mapie pokazane są uliczki boczne więc kierujemy się nimi, do jakiś czas jest tabliczka po boki że sekret jest na teren wojskowy. Jakie jest nasze zaskoczenie, kiedy po około 8km dojechaliśmy do szlabanu biało - zielonego gdzie widniał kolejny napis „Military Area”
Z budki wyszedł pan i poinformował nas że dalej nie pojedziemy bo tu poligon jest i że dookoła same poligony. Musieliśmy sporo się wracać i zrezygnowani wróciliśmy na główną trasę Drawsko – Kalisz Pomorski.

Droga do Kalisza była chyba najbardziej pagórkowatą jaką jechałem. No jak na kolejce górskiej. Najpierw pojazdy jak na Dębe a potem zjazdy, które wydawały się w dziwny sposób dużo krótsze od podjazdów. Na jednym z podjazdów w upale mamy kompletnie dość! Gdy jednak udaje się nam go pokonać nawierzchnia zmienia się w brukową. Jakie jest nasze zaskoczenie kiedy okazuje się że takich miejsc jest więcej a pasy asfaltu co jakiś czas SA przecięte brukiem. „ to jest droga wojewódzka???”
Wszystko wyjaśnia się jeszcze dalej na południe. Tam widnieje jeden wielki znak ostrzegający o przejazdach dla czołgów. I faktycznie przed kolejną brukową wstawką jest znak z wykrzyknikiem i namalowany czołg. Po obu stornach trasy ciągną się poligony i tereny wojskowe. Jedziemy jak na jakimś filmie, przez ogromną jednostkę ukrytą w lasach widniejących po obu stronach. Tylko druty kolczaste i co jakiś czas żółte tablice przypominają nam że lasy są „zamieszkałe” przez czołgi i inne pukawki!

To był ciężki odcinek wiec z Kalisza wyruszamy czym prędzej po niewielkich zakupach u „Baksa”. Noclegu szukamy leniwie i jakoś tak nie idzie nam. Ogarnia nas jakąś rowerowa Hipnoza. Musimy kawałek jechać główną trasą z spora ilością samochodów co wcale nie pociesza nas a jeszcze bardziej wprawia w rozdrażnienie. Za miejscowością Drawno, po przejechaniu nieomalże niekończącego się odcinka puszczy (przypomniała mi się Szwecja gdzie były tylko lasy przez wiele km), docieramy wreszcie do opatrzonego przeze mnie skrętu z głównej. I tuz za nim w zasięgu wzroku od ulicy znajdujemy miejsce do snu u pewnej pani która na swojej działeczce jest z wnukiem.
Namiocik rozbijamy a za „oknem” mamy plotkę i zagrodę kurek. Noc zapada szybko a powietrze rozgrzane jeszcze długo nie daje nam zasnąć…

DST: 109,06

Galeria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:03, 27 Lip 2010    Temat postu:


Dzień 6 – Mega upalny tranzyt na południe.


Wstajemy zwyczajnie jakoś, jeszcze nie ma ósmej. Kiedy pakujemy się z za domu słychać głos podjeżdżającego samochodu. Dom nie ma ogrodzenia jako takiego wiec widać nas z daleka. Klakson szum i wóz staje. Wysiada jakiś facet w Koszuli i z daleka żwawym krokiem idąc, krzyczy „A kto tam tak ładnie namiot składa!!!??? Co???” My zdębieliśmy totalnie jednak sam gościu także osłupiał kiedy zobaczył że to nie jest bynajmniej jego syn tylko obcy ludzie. Rzuca tylko krótkie przepraszam i znika w mieszkaniu kobiety u której się zatrzymaliśmy. Nękany wyrzutami sumienia i połamany ze wstydu zaprasza nas na herbatę i przeprasza za nieporozumienie.
Korzystamy i pijemy pyszną herbatkę i kawe przy plastikowym stoliczku w cieniu orzecha. Słuchamy opowieści o histori domów z kartonu jakim był ów, obok którego nocowaliśmy. Słuchamy troszkę kto i skąd i gdzie jest. Opowiadamy o naszych przygodach i po sniadaniu zwijamy się i żegnamy.

Trasa wiedzie nudnymi bocznymi asfaltami a tego dnia jak na złość nic ciekawego się nie dzieje Upał wliczam już raczej do standardów, bo i nie zaskakiwał nas bardziej, zwykłe 38 w słońcu i 35 w cieniu – pff co to jest! Gnamy hmm nie no raczej – snujemy się ku południu. Rowery toczą się ospale a asfalt lepi się znów do kół. Mijamy Dobiegniew i Drezdenko a końcu kończy się nam pot i ślina w ustach i potrzeba wodnej przerwy! Zaczynamy poszukiwania jeziora, które dopiero w okolicach wsie Rąpino, udaje się odnaleźć. Małe schowane w lesie jeziorko. Pełno ludzi a nieopodal cos na kształt obozu harcerskiego. Nie ważne! Mamy wodę! Hura!

Po 16 ruszamy znów aby snuć się w mega upale. Kilometry i rowery wloką się niemiłosiernie ale mijamy kolejne miejscowości. W okolicach 20 za miejscowością Pszczew, znajdujemy tabliczkę pokoje gościnne. Zdziwieni tym, bo i okolica nie ciekawa za bardzo, pytamy więc o pokój. Początkowo właściciela nie można zobaczyć a napis „zły pies” odstrasza żeby przekroczyć próg bramy. Jednak wózek z dzieckiem stojący na trawniku ośmiela nas nieco. Pytamy wołamy w koncu pojawia się zapaśnik sumo z papierosem w zębach. Wielka postać około 180cm, z wielkim brzuchem lustruje nas od stóp do głów z dziwnym wyrazem jakiegoś łamengo obrzydzenia i zaskoczenia. Kiedy pytamy na pokój, w jego głowie kalkulator pali się aż chyba z przegrzania bo zaśpiewał nam 30zł od osoby. Zmęczeni ale dziękujemy za ofertę i jedziemy dalej. Zniesmaczeni postacią i jego zachowaniem jedziemy dalej , żeby już 400m dalej spotkać pana z wężem ogrodowym. Tam bez kłopotu łapiemy nocleg na tzw „Dzień dobry” Wielki piekny dom i miłe małżeństwo no i nasze wymarzone 4m kwadratowe przyciętego trawniczka. Czego trzeba więcej! Ha!
Małżeństwo interesuje się nami a na wieczór zaprasza na herbatę, oferuje prysznic, ręczniki, jednak my tylko z toalety korzystamy i wrzątku. Do 22 siedzimy u nich w kuchni i rozmawiamy. Dzień mimo że upalny zamykamy bardzo pozytywnie i w miłym nastroju kładziemy się do snu!

DST: 115,80

Galeria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:03, 27 Lip 2010    Temat postu:

Dzień 7 – Dni piekielne, dni nasze ostatnie…

Poranka w sumie nie pamiętam. Gdzieś zamglił mi się jego zarys, wszystkie są podobne ai ten pewnie nie odbiegał specjalnie od innych. Ruszamy rowerkami w kierunku na Trzciel a potem Lutol Mokry. Mamy dośc jazdy w upale więc tniemy ile się da aby tylko ominąć upały. Cóż nie dane jest nam to gdyż już w okolicach miejscowości Laski dopada nas chyba największy żar na wyprawie. Droga jest nawet asfaltowa, troszkę nierówna, ale jakoś się jedzie. Po bokach nawet drzewa są ale tak posadzone że nie dają nawet skrawka cienia. Po lewej i prawej mamy pola ze zbożami. Najpierw mysle sobie piecze to piecze zaraz jakiś wiaterek podmucha i troszke ulży a tu zero wiatru, od asfaltu jakieś 35 stopni w słońcu dobre 40 pare. Mało tego asfalt zmienia się w gruby bruk. Jedziemy 8 - 10km/h a rower i bagaże podskakują na wszystkie strony! Kamienie wielkie otoczaki z jakichś granitów, rozpalone tak że powietrze za nami i nad nami faluje. Widać jak się wszystko „rusza” a my zdajemy się być na ruszcie. To już nie jest kwestia, że gorąco nam czy duszno. Mnie parzą ręce jakby mnie ktoś przypiekał a nogi nie chcą za nic kręcić.
Na sam koniec tej śmierci na kołach, dokładają nam jeszcze podjazd po bruku…
Gdy docieramy do cienia, rzucam rower w krzaki i kładę się na chłodnych nie rozpalonych od słońca kamieniach. Agnieszka robi to samo. Leżymy plackiem jakby nas ktoś zastrzelił, czuć lekki chłód w cieniu akacji i lasu, kamienie są chłodne a my chłoniemy każdy oddech.
Po odpoczynku na ziemi, kierujemy się na Stare Kramsko gdzie dopadamy jeziorko. Wreszcie upragnione kochane jeziorko!! Nie ma plaży ale jest cień i woda i materac i obiad i… wszystko jest tam! Ludzie płacą za luksusy po200zł a nam tylko cienia trzeba było!
Godzinami nie ruszamy się stamtąd, pływamy odpoczywamy w cieniu rozmawiamy. Po obiedzie i zupie ogórkowej z makaronem, wreszcie ruszamy w dalszą drogę. Nie chce nam się opornie, cóż jednak zrobić wszak góry czekają.

Jeśli ktoś uważa że po 5h kąpieli jechało się lekko, jest w błędzie. Po wyjściu z cienia żar zdawał być się nadal taki jaki był w południe. Nie odczuwaliśmy różnicy a i nawet specjalnie nie suszyliśmy bielizny żeby było chłodniej. Spodenki i koszulka do wyschnięcia na mnie potrzebowały 15 minut.
I tak jedziemy jak duchy. Najpierw Wojnowo, Ostrzyca, Trzebiechów… Ciężkie chwile mają jednak dopiero nadejść. W miejscowości Bojadła skręcamy na Wieś Zabór. Wcześniej natrafiamy na jedyna w okolicy przeprawę promową na odrze.
„ty to już odra? To gdzie my u licha jesteśmy…?”
„się przejmujesz Adam wskakuj i nie marudź”
Ku naszemu uradowaniu i zaskoczeniu, prom bezpłatny jest i kursuje co chwilka. Gdyby jedna chwila równała się innej chwili… 15-20 minut czekania w cieniu gdzie nie ma wiatru a od wody bije tylko ciepła bryza jest katorgą. Nawet już po załadowaniu na prom staliśmy jeszcze czekając na dopełnienie go przez resztę samochodów. Ruszyliśmy w koncu od brzegu. Maszyna jest prosta, najpierw do odcumowania używa spalinowego silnika a dalej kiedy nurt rzeki zaczyna nasz „łapać”, wyłączany jest silnik i dwa bloczki pod odpowiednim kątem przesuwają nas do brzegu wykorzystując prąd rzeki.

Za promem jest znów podjazd, a dalej jakby nigdy nic robi się płasko. Jedziemy już resztkami sił, podchodzi prawie 95km a wydaje się że do końca jeszcze tyle… W końcu za Nową Solą udaje się nam złapać wreszcie nocleg. Pani podlewająca kwiatki łapie się na zasadę „dzień dobry…” i kiedy już mamy się rozłożyć z namiotem przez płot jakiś jej sąsiad nas zabiera do siebie! Zachwala jeziorko, jednak żona mu mówi że już wyschło. Lądujemy wiec na przyjemnym trawniczku koło ich domu. Mają gigantyczne gospodarstwo szklarnie silosy wielkie pola. A nam do dyspozycji udostępniają kuchnie gdzie przygotowują obiad dla pracowników szklarni. Jest super a na dodatek mają niezliczoną ilość zwierzaków. Wielkie dwa psy podbnie jak kiedyś bernardyn łasza się do nas a masa kotów zagląda z zainteresowaniem w każdy zakamarek dopiero co otwartej sakwy! Robimy sobie pyszny budyń i kładziemy się spać zmeczeni…


DST: 109,06

Galeria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:04, 27 Lip 2010    Temat postu:

Dzień 8 – A rodzice i tak wiedzą!

Poranek budzi nas budzik. Postanowiliśmy walczyć! Jest przed 6 kiedy dzwoni a po 6 kiedy wstajemy… Szybko jedzonko kawusi i w trasę. Ile wlezie ile się da. Jest miło chłodno a więc jedziemy. Mijamy pola producenta trawników który ma tego samego słonecznego wroga co my, tyle że on ma gigantycznie polewaczki a my tylko rowery. Jedziemy zaczarowani nie wiele rozmawiamy nie wiele się dzieje. Około godizny 9 docieramy do Szprotawy. Miasto wydaje się wyludnione, na rynku i koło fontanny nie ma nikogo. Agnieszka rozglada się za bankomatem ale nie ma żywej duszy żeby zapytać gdzie on jest.
halo czego pani tam szuka” – rozlega się głos znikąd. Rozglądamy się i nic. „No czego pani szuka?!” – ponawia ktoś wołanie. W końcu orientujemy się że na 5 piętrzę na balkonie kamienicy pani wyszła na dymka i krzyczy nam z pomocą „ za tym budynkiem jest ło tam! W Prawo, jeszcze trochę w prawo!”

Oryginalna informacja ale skuteczna! Chcieliśmy odkrzyczeć dziękuje, ale się paniusia schowała. Kilka zdjęć przy figurce szprotki i hej dalej na Przemków a potem Leszno Górne! Po drodze mijamy dwukrotnie budowę autostrady. Do Bolesławca wpadamy resztkami sił. Jezior już nie ma w okolicy więc postanawiamy odpocząć na obiedzie pod parasolkami. Jemy zamówionego kotlecika drobiowego popijamy zimną colą. Rynek w Bolesławcu – parzy nas i grzeje, niby w cieniu ale gorąco jak w piecu. Uciekamy z pod parasolek i szukamy parku gdzie ma być jeziorko. Jest park, jest jeziorko ale wszystko ogrodzone i remontowane.
Zrezygnowani padamy na chwile na jedyną ławkę w cieniu i odpoczywamy chwile a’la żul/bezdomny. Agnieszka jednak nie może znieść spojrzeń ludzi widzących dwoje lezących na ławce , i uciekamy szybko z miasta
Nie wiele udało nam się ujechać. W odległości jakichś 7km od Bolesławca nie mogąc znieść upału, padamy pod drzewem. Kładziemy sobie namiot pod plecy i drzemiemy kilka metrów od ulicy. Ludzie przyglądają nam się z samochodów, ale mamy to gdzieś.

Do Złotoryi nawet fizyka jest przeciw nam, jest z górki a rower zwalnia… Mamy w organizmie multum przemęczenia i jesteśmy przerażeni tym co dzieje się z organizmami. Nawet 2h drzemki nie daja ulgi do dalszej jazdy. Decyzja po naradzie jest taka że musimy znaleźć kwaterę i zrobić jeden dzień bez pedałowania.
Złotoryja, jest w dolince, zjeżdża się miło, ale podjazd pod rynek jest morderczy. Wszystko już pozamykane bo to niedziela. Całe szczęście akurat kiedy jesteśmy obok informacji turystycznej mija nas właścicielka z rodzina i otwiera nam na chwilkę aby dać ulotki o noclegach w okolicy.

Po prawie 4 telefonach i 4 negatywnych informacjach o braku miejsc, Agnieszka wreszcie dodzwania się do Wilkowa. Odbiera starsza pani

„… tak proszę pani wiem łazienka jest, tak rozumiem… tak a jaka cena? Tak i toaleta jest dobrze, mhmm tak a ile za dobę? Rozumiem z prysznicem tak wiem… ale ile pani liczy za nocleg. Ok. … a ile za jedną noc?? Hmhmmm aha 25zł dobrze będziemy za godzinę. Tak rozumiem 25zł tak….”

Udało się nam ustalić adres i miejsce. Wilków jest na południe od Złotoryi. Jakby podjazdów było mało, trzeba jechać jeszcze bardziej w górę. Wreszcie po jakiejś 1,5 docieramy do Wilkowa.
Po niemałych trudach znajdujemy adres i dom.

dzień dobry jest tam ktoś?” – pytam, ale cisza „dzień doooobry???”
Dzie…dzień dobry” – wychodzi do nas starowinka. Jest chuda niska i trzęsąca się „ to pan ze mną rozmawiał tak?”
tak my w sprawie pokoi
m…my?
tak jestem z koleżanką o tam jest” – tłumacze zdezorientowany i wskazuje na Agnieszkę która podeszła do drugiej bramy tego samego domu, kobieta nadal stoi za bramą i składa ręce jakoś tak jakby się modliła i kiwa głową jakoś tak nerwowo.
ja… ja nie wiem jak mam to powiedzieć. Ja naprawdę nie wiem jak…” – mówi staruszka a nam dęba stają włosy bo obawiamy się że rozmyśliła się czy coś. W rozmowie telefonicznej mówiła ze agroturystykę prowadzi córka która jest na urlopie. „to znaczy … jej ale mamy ten pokój jeden tylko… i… państwo… pan z koleżanką”
„tak ale jedno łóżko może być proszę pani zmieścimy się
…a … a rodzice to wiedzą?” - wydusza wreszcie skrepowana staruszka
eee ależ tak my jesteśmy razem, to moja dziewczyna” – kobieta uśmiecha się ale chyba nie rozumie „narzeczona moja, jesteśmy razem!
aha łoj to dobrze dobrze, proszę wejść”

Kiedy wreszcie do pomocy z domu schodzi druga córka staruszki formalności idą o wiele szybciej, jednak tej rozmowy nie zapomnę nigdy. Już teraz wiem że co jak co ale rodzice to muszą wiedzieć!

Padamy do łóżek niewyobrażalnie zmęczeni – pokój jest duży ma 5 łóżek kuchenny aneks ubikacje i prysznic z łazienką. 25 zł za dobę – to nasz LSTRowy sukces tego wyjazdu!

DST: 119km

Galeria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:07, 27 Lip 2010    Temat postu:

Dzień 9 – Gotuj z Hollandem…

Dzień w planie miał być przerwą w rowerowaniu. Przerwa z upałach po 38 stopni, była dla nas i naszych organizmów, tym czego bardzo potrzebowaliśmy.
Już od rana wstawało się leniwie. Nogi nawet nie bolały, jednak człowiek był taki jakiś „plastyczny” gdzie się położył, tak dalej spał. Wstaliśmy na nogi dopiero około 10.30. Szybki spacerek po zakupy i kolejne godziny byczenia się, oglądania map na kolejne dni i jedzenia… O tak tego dnia dogadzaliśmy sobie kulinarnie.
W okolicach pory obiadowej zafundowaliśmy sobie mega danie. Były warzywa, a do tego pierś z kurczaka i makaronik z sosem śmietanowym. Jedzonko pyszne i syte a nawet za dużo jedzonka, bo zostało nam jeszcze na obiadokolację a następnego dnia rano ostatni makaron oddaliśmy psu.
W ciągu poprzednich dni, porządny obiad na taką skalę nie zdarzał się. Makaronu bywało zawsze mniej a nikt nie piekł kurczaka czy nawet nie przyrządzał sosu. Tu było inaczej. Mieliśmy piecyk mały elektryczny kuchenkę elektryczna jedno - grzałkową, i lodówkę. W ciągu całego, byczenia się, w sumie na zmianę jedliśmy i leżeliśmy. Po 15 zaczęło nam się nudzić i trochę głupieliśmy w pokoju. Największa atrakcją okazał się fotel, który miał rozkładany podnóżek. Po pociągnięciu dźwigni, wyskakiwał pufek i z dość znaczną siłą uderzał w stopy.
Wieczorem dopiero po 18ej zaczęło się robić znośnie za oknem. Usiedliśmy więc z herbatką, i podziwialiśmy zachód słońca.

Dzień minął bardzo leniwie i dosłownie zmęczyliśmy się nicnierobieniem…

Galeria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:09, 27 Lip 2010    Temat postu:

Dzień 10 – Zaślubiny z górami!

Startujemy z Wilkowa rano i przed ósmą już jesteśmy w trasie. Słonko się nie uspokoiło ale jeszcze nie rozgrzewa nas. Mamy wiele więcej sił w nogach a mięsnie odpoczęły i pracuja o wiele sprawniej. Nie djae się uniknać stwierdzenia że robi się naprawdę „górzyście”. Nawet nazwa miejscowości nawiązuje do ukształtowania terenu.
Robi się pieknie i malowniczo. Trasa na Jelenią Górę, wiedzie dolinami. Po bokach ma się zalesione pagórki i człowiek czuje się taki malusieńki wśród tych wielkich kopuł porośniętych lasem. Niestety nie dane jest nam w górach jazda tylko dolinami. 11% podjazdy także się zdarzają, i to nieźle odczuwalne!
Do Jeleniej Góry po pokonaniu miejscowości „Podgórki”, jest zjazd w dół. Asfalt w miarę dobry ale piekielnie kręty. Droga zachęca do szybkiej jazdy jednak 270 stopniowe zawijasy, troszkę studzą zapał. Jednak faktycznie do samego miasta jedzie się zdecydowanie w dół a prędkości powyżej 45km/h zmuszają mnie do zakupów w Jeleniej, klocków hamulcowych.
Zwiedzanie miasta przebiega płynnie, robimy to z siodełka. Po lekkim zamotaniu, znajdujemy starówkę i ryneczek. Jest piekny bruk a ta cześć miasta jakby inne życie wiodła. Stare kamienice, ładne zadbane uliczki wszystko takie naprawdę urokliwe!
Lekkie odchylenie trasy spowodowało że dojechaliśmy do Jeleniej Góry. Nie było całościowej mapy aby w 100% wycelować i odchylenie na zachód zawiodło nas właśnie do podnóża Karkonoszy. A jeszcze przed wyjazdem Mówiłem do Agnieszki, że Karkonoskie mapy Michała się na pewno nie przydadzą bo jedziemy w Sudety.
Jako że dni ostatnie były troszkę odpoczynkowe zdecydowaliśmy że do Wałbrzycha trasę pokonamy PKP a nie rowerami, aby więcej czasu spędzić na jeździe w górach stołowych a nie na pokonywaniu krajówek po górach.
Na dworcu spotykamy bardzo ciekawe rozwiązanie. Pod wielką mapą tras rowerowych Karkonoszy, stał stojak na rowery z oznakowaniem że ta strefa hali dworcowej jest parkingiem rowerowym.

Wałbrzych witamy z dziwnym przekonaniem, że „to chyba nie tu wysiedliśmy”
Dworzec PKP wygląda co najmniej obskurnie, a dookoła nie ma nic. Dziurawy asfalt prowadzi nas w dół a zapytana kobieta kieruje nas we właściwym kierunku do „centrum”. Jadąc tam, mijamy obskurne kamienice rodem z dalekiej zapominanej Pragi. Asfalt ma dziury i wystające studzienki, ludzie stoją pod sklepami jacyś tacy obrażeni. Nigdzie nie widać uśmiechu a gdzieniegdzie mijamy patologiczne grupki. Ciarki przechodzą nas i kiedy wreszcie znajdujemy starówkę jest troszkę lepiej. Mała, ale w miarę zadbana. Kamieniczki odnowione, jednak gastronomia leży. Jedno okienko z hot-dogami czy zapiekankami, obok parasolki, ale tylko piwa można się tam napić.
Jedynie informacje turystyczną mają naprawdę dobrą, bo wizyta tam skutkuje darmowym nabyciem mapy szlaków rowerowych okolicy Jest to na tyle dokładna mapka, że do końca wyjazdu korzystamy z niej nawet będąc w górach Stołowych i Sudetach.
Nie gościmy w mieście dłużej niż tego wymaga zachwianie pogody (nad głowami grzmiało i jakby zanosiło się na porządny deszcz). Okazuje się że się pani pogoda rozmyśliła i deszcz nas ominął.
Kierunek Nowa Ruda! Trasa typowo górska, Wjazd na Jedlinę Zdrój jest dosłownie morderczy, potem już jakoś idzie. Wszystko związane jest z tym, że dawniej miasta lokalizowano w dolinach rzek i w dolinach górskich. Z większości miejscowości w tym rejonie trzeba wyjechać pod niemałą górkę. Na trasie takich premii górskich było chyba kilka.
Magia gór jest niezaprzeczalna. Im dalej na południe poruszaliśmy się tym bardziej nas pochłaniało ich piękno. Stare dawno już nie używane wiadukty kolejowe rozwieszane, niemalże przez całą dolinę. Jechaliśmy a głowa kręciła się nam dookoła. Drogi stosunkowo mało uczęszczane, sprawiały że było jeszcze przyjemniej z dala od szumiących samochodów.

Nowa Ruda Słupiec, to miejsce gdzie robiłem Kurs w Sudetach. Prowadzę nas więc do restauracji, gdzie jadałem wtedy w maju. Za 24zł zjedliśmy mega porcję dla 2 osob. Kotlet nie mieścił się na talerzu a do tego zapiekane ziemniaczki i surówki. Informacje od Kelnera dostajemy, gdzie warto jechać aby znaleśc nocleg. Zgodnie z jego wskazówkami kierujemy się dalej, przez wieś Ścinawka aż do Miejscowości Ratno. Mijamy kolejne agroturystyczne miejsca, lecz nigdzie nie ma wolnych miejsc. No jedno się nawet znajduje, ale 50zł za nocleg w domu jakich sióstr „agroturystyka Maryja” czy cos w tym stylu. W końcu udaje się nam znaleśc miejsce do spania za przyzwoite 30zł.

Dzień kończymy miłym odpoczynkiem i oglądaniem wiadomości, których jesteśmy spragnieni po tych kilku dniach jazdy w zasadzie bez kontaktu z mediami.


DST: 107,78

Galeria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:09, 27 Lip 2010    Temat postu:

Dzień 11 – Czyli Stołowo rowerowo!!!

Start z Ratna a potem przez Radków i ruszamy na podbój płaskich gór, znanych jako Stołowe! Jest nam lżej bo bagaż został w pokoju a ja wiozę jedną sakiewkę z zestawem naprawczym i portfelem. Pogoda dopisuje, jest ciepło a nawet za ciepło. Z całej euforii związanej z górkami jakie nas czekają, zapominamy o zakupie większej ilości napojów na trasę.
Wjazd do Krajobrazowego Parku Gór Stołowych, jest piękny. Droga z ładną nawierzchnia w lesie i przecudne zielone drzewa. Słońce nie przecedza się nawet przez korony drzew więc udaje nam się i jedziemy w cieniu. Mijany znak „uwaga ostre zakręty na odcinku 12km” , nie dał nam nic do myślenia. Jednak im dalej w głąb tym zakrętów więcej a droga wiodła wciąż w górę. Podjazd nie był jakoś specjalnie ciężki gdy brać pod uwagę jego nachylenie. Malownicze zakretaski, sprawiały że droga była prowadzona bardzo łagodnie i bez przystromień. Nie dało się jednak nie zauważyć tych 12 km podjazdu. No jeszcze 5km da rade jechać bez przystanku. Nogi kręcą na niskim biegu a na liczniku 12 – 9 km/h i jakoś się jedzie, jednak przerwy być musiały bo tu był odcinek na wytrzymałość a nam jej brakowało.

Nieopisane uczucia budziły się w nas kiedy poruszaliśmy się wolno g róe zboczy. Im wyżej tym pięknie, bardziej zielono i malowniczo. W dole przepaście zasłonięte drzewami a nad głowami gdzieś miedzy drzewami widać było kolejne zawijasy asfaltowego weża. Nie bez powodu trasę tę określa się mianem „drogi 100 zakrętów”

Karłów, niepozorna nazwa na mapie, nie zapowiadał się hucznie, jednak po kilkunastu kilometrach lasów i magii rodem z baśni, wyjazd na parkingi sklepy i budki z pamiątkami jest czymś co zakrawa o profanację! Cóż nie ma rady na turystę, taki to musi zaparkować samochodem, wyjść kupić sobie ciupagę z napisem „szczeliniec wielki” i wrócić do domu z kapciami ze skóry czy pluszową owieczką… Jedynym dla nas pocieszeniem jest sklep i możliwość zjedzenia czegoś i uzupełnienia płynów. Jedząc słodkie bułki i popijając jakimś kolorowym płynem o właściwościach chłodzących, obserwujemy ludzi różnej marki. Najbardziej przypadają nam do gustu paniusie w sandałkach, które idą z torebeczkami zobaczyć szczeliniec. Jako że góry są płaskie, pewnie dokonają tego, jakże chlubnego osiągnięcia, i zdobędą szczeliniec a potem przy kawce z koleżankami będą pokazywać nowe ciuchy z housa kupione w górach i zdjęcie pod skałka szczelinca.

Zdajzd do Kudowy zdrój jest szaleńczy. Gdyby nie średnia nawierzchnia, to byłoby jeszcze szybciej. Jednak jazda 45km/h po nawet lekko nierównym połatanym asfalcie, jest co najmniej niebezpieczna. Miasto na dole, zakrawa o jeszcze większy bazar niż Karłów. Jednym słowem można podsumować to tak „Ciechocinek w górach” Pełno ludzi samochodów, jedna ulica przez miasto. Ludzie chodzą jak chcą a jak nie chcą to jeżdżą albo na przykład stają i się rozglądają i nie ważne, że w tym właśnie momencie, pokonali tylko połowę drogi po pasach. Oni musza się jeszcze zastanowić czy na pewno mają iść na tę stronę … Jedzie się pomiędzy ludźmi, samochodami i w korku, spowodowanym całą masą zapchanych parkingów i sklepów z pamiątkami. Tu każdy szanujący się samochodowy turysta bacznym okiem wprawionego łowcy, wypatruje z nad swojej podgrzewanej kierownicy miejsca do zatrzymania się i poszerzenia swojej kolekcji o kolejne badziewie z gór czy choćby malutka drewnianą figurkę świętego!

My przemykamy się przez miasto i kierujemy się z dala od tego skupiska. Szybkie zakupy i dalej w drogę. Omijamy krajową drogą z granicy i skręcamy na mniejsze uliczki przez wioski. Przez Gołaczów Łużyce i Złotno. Omijamy Duszniki, aby znów nie musieć przeciskać się przez masy. Problemem bocznych dróg jest to, że poprowadzone są one lokalnie i bardzo rzadko omijają strome podjazdy. Mamy więc etap drugi gór stołowych, czyli drogę kilkunastu, dość znacznych podjazdów.
Dopiero do Wambierzyc w miarę sprawnie, gładkim asfalcikiem, pędzimy w dół! Wambierzyce, to mała niepozorna wiadomość z ciekawą zabytkową bramą do miasta. Jest tam jakieś ważne sanktuarium z wielkimi schodami, my jednak skupiamy się na Lodach za 4zł! 4zł a porcja mega wielka. Duży szeroki wafelek, i pyszna polewa do tego. Dzień kończymy delektując się zimną ochłodą. Nogi mają jeszcze siłę, lecz my postanawiamy że tego dnia już wystarczy… Góry zachwyciły nas i oczarowały.

DST: 69,47

Galeria: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Michał
Grupa Biegowa CHTMO



Dołączył: 20 Mar 2009
Posty: 11068
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Chotomów - Legionowo
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 6:24, 28 Lip 2010    Temat postu:

Wspaniała wyprawa, świetna relacja i oddanie tego co Was spotkało na trasie. Takie wakacje na sportowo są niesamowite. Aż chce się czytać Smile Gratuluję Wam tego udanego touru po Polsce. Adamie i Agnieszko jak podobały się Wam Sudety?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adam
Rowerzyści



Dołączył: 22 Lis 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 6:39, 28 Lip 2010    Temat postu:

Sudety piękne góry - dużo mniej zadeptane niż tatry ale byłem jeszcze w Bieszczadach i tam tez jest pięknie;) ogólnie gory sa magiczne....

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Michał
Grupa Biegowa CHTMO



Dołączył: 20 Mar 2009
Posty: 11068
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Chotomów - Legionowo
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 22:15, 28 Lip 2010    Temat postu:

I ja tak uważam. Sudety są dla mnie najpiękniejszymi górami. Przodują tam Góry Stołowe i Karkonosze Smile. Szkoda, że nie mam takiej mocy, by z Wami wyruszyć na taką wyprawę.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.grupabiegowachtmo.fora.pl Strona Główna -> Rowerowe wycieczki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Flower Power phpBB theme by Flowers Online.
Regulamin